Brian Aldiss        Cieplarnia

    . 10 .    

   Uciekając z brzuchowiązu, prawie nie przyjrzeli się nowemu otoczeniu. Nie ulegało wątpliwości, że Gren ma rację. Tak jak powiedział, znajdowali się na skraju Ziemi Niczyjej. Koślawe i rachityczne drzewa tego regionu rosły ciaśniej za ich plecami, jakby zwierając szyki. Jeżyli się kolczaści wojownicy - cierń i bambus, sterczały wysoko trawy ostre jak brzeszczoty, które bez trudu mogły odciąć ludzką rękę. Wszystko splecione ze sobą prawdziwymi zasiekami jeżyn. Postawienie stopy w tym nieprzebytym gąszczu było samobójstwem. Wszystkie rośliny trzymały straż jak oddziały w obliczu wspólnego nieprzyjaciela.

   Widok wspólnego nieprzyjaciela też nie był zachęcający. Wielki figowiec górował nad wyrzutkami Ziemi Niczyjej, wysoki i mroczny, prąc przed siebie, jeśli tylko pozwalała żyzność gleby. Jego skrajne konary, pokryte nienaturalnie gęstym listowiem, wyciągały się do granicy wytrzymałości ponad przeciwnika jak załamana na wieki fala odcinająca zachłannie blask słońca. Figowiec wspierały stworzenia zamieszkujące jego lesiste ostępy - gębokłapy, obleśne glistogluty, jagodobije, śmiercionośne wargokapy i wiele innych, które niczym wieczne psy łańcuchowe patrolowały obrzeża potężnego drzewa. Las, tak w teorii przyjazny ludziom, z tego miejsca wystawiał jedynie pazury.

   Gren obserwował ich miny, gdy popatrywali na ten podwójny szaniec wrogiej wegetacji. Żadnego ruchu; przekradający się od morza słabiutki podmuch nawet nie poruszył pancernych liści, jedynie wnętrzności ludzi poruszały się ze strachu.

   - Widzicie sami - powiedział Gren. - Zostawcie mnie tutaj. Pokażcie mi, jak przechodzicie tę barykadę. Chciałbym to zobaczyć.

   Rozpierała go pycha, bo on teraz przejął inicjatywę. Spoglądali na niego, na barierę i znowu na niego.

   - Ty nie wiesz, jak przejść - powiedział z zakłopotaniem Veggy.

   - Znam sposób - odparł Gren kategorycznie.

   - Myślisz, że mocarmity ci pomogą? - zapytała Poyly.

   - Nie.

   - Więc co?

   Patrzył na nich wyzywająco, po czym zwrócił się do Toy. - Pokażę wam drogę, jeżeli pójdziecie za mną. Toy nie ma rozumu, ja mam. Nie wygnacie mnie. Poprowadzę was zamiast Toy. Jeśli zrobicie mnie swoim przywódcą, zabiorę was w bezpieczne miejsce.

   - Trele - morele, męski dzieciaku - odezwała się Toy - Za dużo gadasz. Przechwalasz się bez przerwy.

   Ale za jej plecami już poszeptywano.

    - Kobiety przewodzą, a nie mężczyźni - powiedziała Shree pełnym powątpiewania głosem.

   - Toy jest złą przywódczynią! - zawołał Gren.

   - Nie, wcale nie jest - zaprzeczyła Driff. - Ona jest dzielniejsza od ciebie.

   Reszta zgodziła się z nią, mamrocząc, nawet Poyly. Jakkolwiek ich wiara w Toy miała swoje granice, mało ufali Grenowi. Poyly wzięła go na stronę.

   - Znasz prawa i obyczaje ludzi. Wypędzą cię, jeżeli nie wskażesz im bezpiecznego wyjścia.

   - A jeśli wskażę?

   Złagodniał na widok Poyly, dziewczyna była warta grzechu. - Wtedy możesz zostać z nami, i tak będzie sprawiedliwie. Ale nie spodziewaj się, że będziesz nam przewodzić zamiast Toy. To by nie było sprawiedliwe.

   - Ja zadecyduję, co jest sprawiedliwe, a co nie. - Tak też nie będzie sprawiedliwie.

   Skrzywił się.

   - Zacna z ciebie dziewczyna, Poyly. Nie spieraj się ze mną.

   - Nie chcę dopuścić, by cię wygnali. Trzymam twoją stronę. - A więc patrzcie! - I Gren obrócił się do reszty grupy.Wyjął zza pasa kawałek szkła dziwnego kształtu, którym się uprzednio zabawiał. Wystawił je na otwartej dłoni. Podniosłem to, kiedy złapała mnie drzewołapka - zwrócił się do wszystkich. - To się nazywa mika albo szkło. Być może pochodzi z morza. Być może z tego właśnie mocarmity robią swoje podmorskie okna.

   Toy zabierała się do zbadania szkiełka, ale Gren cofnął dłoń.

   - Jeżeli potrzymać je w słońcu, wytworzy przed sobą maleńkie słońce. Kiedy byłem w klatce, oparzyłem sobie tym rękę. Wypaliłbym sobie wyjście z pułapki, gdybyście nie nadeszli. A oto jak możemy otworzyć sobie drogę z Ziemi Niczyjej. Podpalimy tutaj trochę patyków i trawy, a ogień się rozszerzy. Lekki powiew podprowadzi go do lasu. Nic nie lubi ognia i tam, gdzie ogień przejdzie, my możemy posuwać się bezpiecznie z powrotem w głąb lasu.

   Wszyscy spojrzeli po sobie.

   - Gren jest niezwykle sprytny - powiedziała Poyly.Jego pomysł ocali nam życie.

   - Nic z tego nie będzie - zawyrokowała z uporem Toy. W przystępie wściekłości Gren cisnął w nią prymitywną soczewką.

   - Ty idiotko! Masz same ropuchy w głowie! To ciebie należałoby wywalić z grupy! Ciebie należy przegnać!

   Cofając się, Toy złapała soczewkę.

    - Gren, tyś oszalał! Nie wiesz, co mówisz. Wynoś się krzyknęła - zanim będziemy zmuszeni cię zabić! Rozjuszony Gren zwrócił się do Veggy'ego.

   - Widzisz, jak ona mnie traktuje, Veggy! Nie może nam przewodzić. Ona musi odejść albo my dwaj odejdziemy.

   - Toy nigdy mnie nie skrzywdziła - odezwał się markotnie Veggy, chcąc za wszelką cenę wycofać się z awantury. Nie zamierzam zostać wyrzutkiem.

   Toy zorientowała się w ich nastrojach i w mig je wykorzystała.

    - W grupie nie ma miejsca na spory, bo grupa umrze.

   Tak już jest. Jedno z nas, Gren lub ja, musi odejść, a do was należy decyzja, które. Teraz głosujcie. Śmiało, kto woli, żebym to ja raczej odeszła niż Gren?

    - To nieuczciwe! - zawołała Poyly

   - Gren musi odejść - wyszeptała Driff

   Gren wyciągnął nóż. Veggy zerwał się i natychmiast wyciągnął swój. May zrobiła to samo za jego plecami. Niebawem wszyscy stanęli z nożami przeciwko Grenowi. Jedna Poyly się nie poruszyła. Grenowi z rozgoryczenia opadła szczęka.

    - Oddaj mi moje szkiełko. - Wyciągnął dłoń do Toy.

    - Ono jest nasze - powiedziała Toy - Potrafimy zrobić małe słońce bez twojej pomocy Wynoś się, zanim cię zabijemy.

   Po raz ostatni przyglądał się kolejno ich twarzom. Po czym obrócił się na pięcie i odszedł bez słowa. Klęska go zaślepiła. Przyszłość rysowała się przed nim niezbyt różowo. Życie na własną rękę, ryzykowne w lesie, tutaj było ryzykowne w dwójnasób. Gdyby mu się udało powrócić do środkowych warstw lasu, może by natrafił na inną grupę ludzi, ale takie grupy spotykało się rzadko i były one płochliwe; nie bardzo też pociągała Grena konieczność podporządkowania się obcym, nawet gdyby go przyjęli.

   Ziemia Niczyja nie stanowiła najlepszego terenu spacerowego dla kogoś zaślepionego klęską. Był wygnańcem zaledwie pięć minut, gdy padł ofiarą roślinnego przeciwnika. Grunt opadał nierówno pod jego stopami do koryta niewielkiego potoku, którym nie płynęła już woda. Głazy wyższe od Grena zalegały gęsto wokoło, żwir i porozrzucane w nieładzie kamyki stanowiły skromne urozmaicenie. Prócz ostrych jak brzytwa traw rosło tu zaledwie kilka roślin. Kiedy obojętny na wszystko wędrował tak przed siebie, coś spadło mu na głowę, lekko i bezboleśnie.

   Kilkakrotnie niepokoił Grena widok ciemnego, podobnego do mózgu grzyba, uczepionego innych stworzeń. Ten rozumny grzyb był mutantem smardza. Na przestrzeni wieków zmienił sposoby żywienia się i rozmnażania.

   Przez moment Gren stał zupełnie bez ruchu, dygocąc leciutko pod dotykiem tego czegoś. Podniósł rękę, ale natychmiast ją opuścił. W głowie czuł chłód, prawie odrętwienie. W końcu przysiadł pod najbliższym głazem i przyciśnięty plecami do skały, wpatrzył się w stronę, z której przybył. Znajdował się w gęstym cieniu; miejsce było wilgotne, pasmo promieni słonecznych lśniło na szczycie skarpy koryta potoku, a dalej widniała kurtyna liści, jakby malowana w zielenie i biele. Gren zapatrzył się na nią apatycznie, próbując odnaleźć jakiś sens w tym wzorze. Rozumiał mgliście, że to wszystko będzie tutaj, kiedy on już umrze, nawet trochę bogatsze po jego śmierci, gdy inne stworzenia wchłoną fosfaty jego ciała. Nie wydawało mu się prawdopodobne, by dane mu było Odejść Wyżej w uświęcony i praktykowany przez jego przodków sposób: nie miał nikogo, kto by się zatroszczył o jego duszę. Życie jest krótkie, a czym on jest ostatecznie? Niczym!

    - Jesteś człowiekiem - odezwał się głos.

   To był duch głosu, głos nie wypowiedziany, nie mający nic wspólnego ze strunami głosowymi. Zdawał się pobrzękiwać w jakimś zakamarku jego głowy jak niewyraźny dźwięk harfy. W swoim obecnym stanie Gren nawet nie odczuł zdziwienia. Plecy wrastały mu w kamień, cień wokół niego spowijał wiele rzeczy, ciało miał z pospolitego tworzywa - czemuż by nie miały istnieć głosy wyrażające jego myśli?

   - Kim jesteś? - zagadnął leniwie.

   - Ty mów na mnie smardz. Ja ciebie nie opuszczę. Ja mogę ci pomóc.

   Żywił nieistotne podejrzenie, że smardz nigdy przedtem nie używał słów, tak mozolnie przychodziły.

    - Potrzebuję pomocy. Jestem banitą.

   - Tak właśnie myślałem. Złączyłem się z tobą, aby ci pomóc. Zawsze już będę z tobą.

   Pomimo otępienia Grenowi udało się sformułować pytanie:

   - Jak mi pomożesz?

   - Tak jak pomagam innym istotom. Gdy już z kimś jestem, nigdy go nie opuszczam. Wiele istot nie ma mózgu. Ja gromadzę myśli. Ja i wszyscy przedstawiciele mego gatunku działamy jak mózgi; w ten sposób stworzenia, z którymi się łączymy, są przebieglejsze i zręczniejsze od innych.

    - Czy będę bardziej przebiegły od innych ludzi? - zapytał Gren.

   Na szczycie wąwozu, którym ongiś płynął potok, słoneczna jasność nie gasła. W głowie miał jeden wielki mętlik. Czuł się tak, jakby rozmawiał z bogami.

   - Jeszcze nigdy nie schwytaliśmy człowieka - odezwał się głos, znacznie już szybciej dobierając słowa. - My, smardze, zamieszkujemy tylko tereny Ziemi Niczyjej. Wy przebywacie jedynie w lasach. Udany z ciebie połów. Uczynię cię potężnym. Niosąc mnie ze sobą, dojdziesz wszędzie.

   Gren rozciągnął się na chłodnym głazie, nie odpowiadając. Jego energia wyczerpała się, rad był, że czas płynie. W końcu ponownie zadźwięczał mu w głowie głos:

    - Sporo wiem o ludziach. Czas na tym świecie i na światach w przestrzeni kosmicznej zaczął się strasznie dawno. Twój dwunożny gatunek kiedyś władał tym światem, w bardzo odległym okresie, kiedy słońce nie było gorące. Byliście wtedy dużymi istotami, pięć razy wyższymi niż teraz. Skarleliście, by sprostać nowym warunkom, by walczyć o przetrwanie na wszelkie możliwe sposoby. W tamtych czasach moi przodkowie byli mali, lecz przemiany, chociaż zachodzą tak wolno, że niemal niepostrzeżenie, nie ustają. Teraz wy jesteście małymi, zatrzymanymi w rozwoju stworzeniami, podczas gdy ja jestem w mocy cię strawić!

   Gren słuchał i po przemyśleniu tych słów zadał pytanie: - Skąd możesz to wszystko wiedzieć, grzybie, skoro do tej pory nie spotkałeś człowieka?

   - Badałem strukturę twojego umysłu. Wiele twoich wspomnień i myśli jest dziedzictwem odległej przeszłości, tak głęboko ukrytym, że nie potrafisz do niego dotrzeć. Ale ja potrafię. Z nich czytam historię przeszłości twojego gatunku. Mój rodzaj ma szansę stać się tak wielki, jak był twój...

   - Czy przez to ja też będę wielki?

   - Prawdopodobnie tak właśnie będzie.

   Nagle ogarnęła Grena fala senności. Śnił sen przepastny jak morze i jak ono pełen dziwacznych rybosnów, które później wymknęły mu się jak migające rybie ogony. Obudził się znienacka. Coś poruszało się w pobliżu. Na szczycie skarpy, tam gdzie na zawsze świeciło jasne słońce, stała Poyly

    - Gren, kochany! - zawołała, gdy nieznacznym ruchem zdradził swoją obecność. - Opuściłam ich, aby zostać przy tobie i być twoją kobietą.

   Miał teraz umysł jasny, jasny i bystry jak wiosenna woda. Wiele spraw ciemnych poprzednio stało się dla niego zrozumiałych. Skoczył na nogi. Poyly zaglądała do cienia. Jego widok ją przeraził. Tajemniczy grzyb wyrastał z Grena tak samo jak z drzewołapek i wierzbomordów. Wystawał mu z włosów, wznosił się garbem na karku, sterczał jak kreza owinięta w połowie obojczyka. Połyskiwał mrocznie plątaniną zwojów.

    - Gren! Grzyb! - krzyknęła, cofając się w panice. - Cały jesteś w grzybie!

   W jednej chwili znalazł się na górze i pochwycił jej dłoń. - Wszystko w porządku, Poyly, nie ma powodu do obaw. Grzyb nazywa się smardzem. Nie zrobi nam krzywdy. Jest w stanie nam pomóc.

   Poyly nie od razu odpowiedziała. Znała reguły gry lasu i Ziemi Niczyjej. Zamieszkujące je stworzenia dbały o swoje interesy, a nie o korzyści dla innych. Niejasno przeczuwała, że prawdziwym zamiarem tego grzyba jest żerowanie na innych i rozmnażanie się na jak najszerszą skalę i że mając przed sobą taki cel, będzie jak najdłużej odwlekał uśmiercenie swego gospodarza.

    - Grzyb jest zły, Gren - powiedziała Poyly - Jak może być inaczej?

   Gren ukląkł, pociągając ją za sobą i mrucząc coś uspokajającego. Pogładził jej kasztanowe włosy

    - Grzyb może nas wiele nauczyć - powiedział. - Może my stać się o niebo lepsi, niż jesteśmy, my, biedne istoty To j chyba nic złego zostać lepszym.

    - W jaki sposób grzyb nas uczyni lepszymi? W głowie Grena rozległ się głos smardza:

    - Na pewno nie zginiecie. Co dwie głowy, to nie jedna. Wasze oczy będą widzieć. Będziecie jak bogowie!

   Gren powtarzał prawie słowo w słowo za smardzem.

   - Może ty wiesz lepiej, Gren - odezwała się Poyly niepewnym głosem. - Zawsze byłeś niezwykle rozgarnięty.

   - Ty też możesz być taka - wyszeptał.

   Z ociąganiem ułożyła się w jego ramionach i przytuliła mocno. Połeć grzyba spadł z szyi Grena prosto na jej czoło. Drgnęła i szarpnąwszy się, sprężyła się, jakby do oporu, ale w rezultacie zamknęła tylko oczy. Kiedy je otworzyła, błyszczały jasno. Jak jeszcze jedna Ewa, przyciągnęła do siebie Grena. Ich drewniane dusze wypadły zza zdjętych pasów, kiedy kochali się w ciepłych promieniach słonecznych. Wreszcie podnieśli się i uśmiechnęli do siebie. Gren rzucił okiem pod nogi.

   - Upuściliśmy nasze dusze - zauważył. Zrobiła gest lekceważenia.

   - Zostaw je, Gren. Będą nam tylko zawadzać. Chyba już nie są nam potrzebne.

   Pocałowali się, przeciągnęli i zaczęli myśleć o innych sprawach, zupełnie już oswojeni z widokiem grzybiastych koron na głowach.

   - Nie musimy się martwić o Toy i pozostałych - powiedziała Poyly. - Przetarli nam drogę do lasu. Patrz! Zaprowadziła go na drugą stronę wysokiego drzewa. Ściana dymu przemieszczała się łagodnie w głąb lądu, znacząc wytrawianą przez ogień drogę powrotu do figowca. Ująwszy się za ręce, ruszyli razem, by wyjść z Ziemi Niczyjej, ich niebezpiecznego raju.

następny